Komentarze (0)
Michał Żółtowski, Laski październik 2000 - luty 2001
Trzeba robić rzeczy nadzwyczajne
Wspomnienia rządcy z Minogi w latach okupacji 1942-1944; Fragmenty
Michał Żółtowski, ur. w 1915 r., syn Jana z Czacza, ziemianina
wielkopolskiego, w latach 1942-1944 był rządcą, a następnie administratorem
majątku Minoga (ok. 800 ha, przed 1939 pow. olkuski, w czasie wojny pow.
miechowski woj. kieleckie, od 1999 pow. krakowski woj. małopolskie), będącego
od 1938 r. masą spadkową po śp. Józefie Skarbek-Borowskim, zarządzaną
przez młodszego z synów - Wacława. W tym czasie dwór prócz konieczności
prowadzenia gospodarki w warunkach wojny i okupacji współdziałał z
paramilitarną organizacją ziemian "Uprawa - Tarcza", gościł wielu
wysiedlonych i uciekinierów, wspierał w różnych formach ofiary wojny.
Najtrudniejszy okres pracy Michała Żółtowskiego to rok 1944 - końcowy okres
wojny i zbliżanie się nowej władzy.
Tekst jest fragmentem przygotowywanej przez Piotra Szymona Łosia i Michała Żółtowskiego
publikacji na temat ziemian polskich w XX w.
Chcąc opowiedzieć, jak wyglądało gospodarowanie w latach okupacji, powinienem podać najpierw nieco danych o sobie i o warunkach, w których przyszło mi pracować. Przystępując do pracy w kwietniu 1942 r. kończyłem 26 lat. Miałem za sobą magisterium z prawa na Uniwersytecie Lwowskim, podchorążówkę kawalerii w Grudziądzu i udział w Kampanii Wrześniowej. Moja znajomość rolnictwa ograniczała się do pięciomiesięcznej praktyki rolnej w Niechanowie pod Gnieznem, w majątku będącym w administracji mego kuzyna Władysława Żółtowskiego. Latem 1939 roku przez miesiąc prowadziłem samodzielnie ojcowski folwark Mierzejewo w powiecie gostyńskim, skąd rządcę powołano do wojska. W pierwszych latach okupacji, mieszkając z rodziną w Lasach Lubartowskich, przestudiowałem wszystkie dostępne wówczas w księgarniach podręczniki uprawy roślin i hodowli. Pragnąłem zdobyć konieczne umiejętności w prowadzeniu obiektu rolnego.
[1941]
W końcu 1941 roku otrzymałem od mego przyjaciela Leona Krzeczunowicza zaproszenie do Sieciechowic pod Krakowem, gdzie administrował majątkiem Stanisława Reya z Przecławia. W 1940 roku stał się wraz z Karolem Tarnowskim współzałożycielem paramilitarnej organizacji "Uprawa", potem "Tarcza", a wreszcie "Opieka". Miała ona różne społeczne cele, między innymi ukrywanie Żydów oraz profesorów wyższych uczelni, lecz główne zadanie polegało na finansowaniu działalności Armii Krajowej. Pod tym względem "Tarcza" oddała wielkie zasługi dla kraju.
[1942]
Mnie zaproponował praktykę w sąsiednim majątku, Minodze, mającym około 300 hektarów użytków rolnych i około 500 hektarów lasów, a będącym masą spadkową po zmarłym w 1938 roku Józefie Skarbek-Borowskim, znakomitym gospodarzu. Minoga leży w dawnym powiecie olkuskim, włączonym częściowo w czasie wojny wraz z Ziemią Proszowską do powiatu miechowskiego. Zimą 1942 roku Wacław, syn Józefa, rozglądał się za kimś na miejsce rządcy. Przyjął mnie jako praktykanta z pensją pół kwintala jęczmienia miesięcznie, lecz z pełnym utrzymaniem, co w tych czasach znaczyło najwięcej.
Przez pierwszych kilka tygodni Wacek poświęcał mi całe przedpołudnia, zaznajamiając z panującymi stosunkami i opowiadając historię poszczególnych pracowników. Niektóre rzeczy należało wiedzieć, by nie popełniać rażących błędów wobec ludzi. Interesująca była między innymi historia długoletniego stangreta, Walentego Rutkowskiego, którego zastąpił z czasem młody Józek Korzec. Walenty zwany przez dzieci z dworu pieszczotliwie Walusiem pełnił za moich czasów funkcję stajennego. Dawniej jeździł wszędzie ze "starszym panem" Skarbek-Borowskim, podziwiał jego znajomość spraw gospodarczych i troskę o majątek. Ile razy Józef wracał nocą z Krakowa, w okresie gdy kociły się owce, zawsze po przyjeździe do domu udawał się najpierw do owczarni. Ta troska o żywy inwentarz imponowała ludziom, uwagi na ten temat słyszałem z różnych stron.
Rozpoczynając pracę jako praktykant od pierwszej chwili stykałem się z żywą tradycją po dawnym właścicielu, śp. Józefie Skarbek-Borowskim. Gospodarz ten nie tylko znał się doskonale na wszystkich działach rolnictwa, hodowli i leśnictwa, lecz również interesował się architekturą, rzemiosłem, a nawet sztuką. Józef Skarbek-Borowski dbał o wysoki poziom wykonywanych w Minodze rzemiosł: stelmacha, kowala, zduna, rymarza. Ludzi umiał wychowywać, dzięki czemu szybko się doskonalili. Ze stelmacha zrobił dobrego "powoźnika", który konstruował powozy i bryczki. Wasążki jego roboty, jak również sanie, były bardzo estetycznie wykończone. Kowalowi nie pozwalał kuć koni pod kuźnią, lecz pod specjalną, zadaszoną wystawką przy stajni cugowej. Miało to uniemożliwić pasowanie rozpalonej podkowy do kopyta, co często bywa stosowane, a niszczy kopyto. "Starszy Pan" czuwał nad pracą zduna, przestawiającego kaflowe piece we dworze, znał się na każdym szczególe tej roboty. Pod jego kierunkiem stolarz reperował wzorzyste parkiety w jadalni, zapewne dzieło z czasu dawnych właścicieli Wężyków.
[1943]
Zimą 1943 roku zostałem zaprzysiężony jako członek AK z przydziałem do plutonu konnego Osłony Sztabu Krakowskiego Okręgu AK. Dowódcą plutonu był Leon Krzeczunowicz, pseudonim "Express", potem "Roland", zastępcą zaś był Wacek Skarbek-Borowski, pseudonim "Kmicic". Prawie nic nie wiedziałem o pozostałych członkach, mogę zaledwie paru wymienić. Należał do nas zawodowy podoficer, kawalerzysta podkuwacz, pełniący w sąsiednim majątku Gołyszynie funkcję kowala. W Minodze: Edward Paluch, jak się dziś mówi - kamerdyner we dworze, Andrzej Chełkowski praktykant, i trzech pracowników stałych: Jan Kowalski, Mieczysław Piekara i Jan Podolski, brat polowego; z dniówkowych Jan (?) Bubak. Dalej kilku praktykantów rolnych: Stanisław Rey (Junior), Jan Rey, Dominik Rey, Paweł Popiel, syn właściciela Ściborzyc, a z czasem dołączyli Karol Szembek, Jan Załęski, przebywający w sąsiednim dworze Władysławiu oraz Iwo Cielecki, będący na oficjalnym etacie łowcy szczura piżmowego.
[1944]
W plutonie Ochrony Sztabu wiosną 1944 roku pełniłem funkcję instruktora. Przygotowywałem młodych do egzaminu na podchorążych. Zdawali go pomyślnie z początkiem lata przed jakąś komisją wojskową. Szkolenie prowadziłem głównie w polu, wyjeżdżając linijką z jednym z owych młodych ludzi. Zatrzymywaliśmy się w miejscu z rozległym widokiem, by nikt nie mógł usłyszeć naszych rozmów. Utrzymanie anonimowości naszej organizacji wymagało nieustannej czujności, lecz mimo iż środowisko minodzkie było bardzo liczne i zróżnicowane, nikt nie znał naszych pseudonimów ani dróg porozumiewania się.
W lipcu przyjechał do nas Oskar Rudziński, młody człowiek po studiach, pewnie ukrytych, uprawy łąk. Siostrzeniec Leona Henio Czecz był moim kolegą z Grudziądza i ukrywał się w Sieciechowicach. Czterech spośród nich: Oskar Rudziński, Henio Czecz, Stanisław Rey i Karol Szembek pełnili konno ochronę sztabu w lasach Sancygniowa. Dwóch pierwszych zginęło od kul niemieckich, wyprzedzając jako szperacze jadący na wozach sztab Okręgu AK. Ich śmierć stała się sygnałem ostrzegawczym i przyczyniła się do ocalenia sztabu.
Zbliżały się żniwa. Tradycyjnie najmowano do nich przed wojną górali z Podhala, a od 1940 roku zespół kosiarzy, w zimie pracujących przy wyrębach leśnych. Przyprowadzali ze sobą pomoc do odbierania snopów. Po raz pierwszy nie udało się Wackowi dojść z nimi do porozumienia. Znacznie podwyższyli stawkę i nie chcieli ustąpić. Wacek, zawsze gotów pójść ludziom na rękę, nie mógł zgodzić się na wygórowane żądania i zdecydował, że zamiast kosiarzy użyjemy naszych dwóch żniwiarek i sami będziemy wiązać snopy. Kazał poza tym zakupić 10 kos i na jednym z pól rozpocząć żniwa własnymi pracownikami. Wielu z nich było młodych i okazało się, że młode pokolenie nie posiada powszechnej w starszej generacji umiejętności i nie potrafi kosić. Musieli się dopiero uczyć i urwali kilka kos. Wkrótce zaczęła się im ta praca udawać. Podobnie było ze zwózką zboża. Dwóch młodych fornali, synów emerytów, uczyło się układania snopów na wozie. Jeszcze tego nie umieli, co spowodowało przewrócenie paru załadowanych fur. Na szczęście trudności te okazały się przejściowe. W czasie żniw po raz pierwszy podniesiono dzienną stawkę z dwóch do trzech kilogramów zboża. Było to prawdopodobnie zalecenie kierownictwa "Uprawy - Tarczy".
Dżdżysty czerwiec i początek lipca sprawiły, że na łanie dwudziestu hektarów najlepszej pszenicy wystąpiła rdza i zniszczyła większość plonu. Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z tą plagą. W czasie młocki ludzie mieli czerwone od rdzy dłonie i twarze, a z kłosów pozostawała tylko krwawa maź, plon zaś wyniósł nie więcej niż 30% spodziewanego.
Niemcy nakazali w 1944 roku uprawiać łan soi i zrobić plantację koksagizu. Mimo obaw, że soja w naszym klimacie nie dojrzeje, udało się ją jesienią szczęśliwie zebrać. Nasiona soi mają wielką wartość odżywczą. Koksagiz natomiast jest rodzajem syberyjskiego mleczu, z którego korzeni sowieci wyrabiali kauczuk. Nie wyszło to, zdaje się, poza ramy szerokiego eksperymentu, Niemcy jednak utraciwszy z powodu wojny możliwości importu kauczuku, chcieli za wszelką cenę produkować go u siebie. Plantacja koksagizu miała rangę priorytetu i mogliśmy ściągać do plewienia dzieci ze szkoły w Skale. Nadszedł czas kwitnienia, następnie na łodygach wytworzyły się kulki puchu, podobne do kulek mlecza. Ten zawierający nasiona puszek zbierało się specjalną maszynką.
W lipcu zdarzenia i wypadki polityczne pochłonęły wszystkich do tego stopnia, że odsunęły na bok sprawy gospodarcze. Front niemiecko-sowiecki znajdował się już na rdzennie polskich ziemiach. Do Minogi zjechała siostra naszej pani domu, Cecylia Reyowa z czworgiem dzieci, przebywająca dotąd u szwagra, Stanisława Reya w Przecławiu, a potem w Sieciechowicach. Prócz niej gościliśmy różnych krewnych, powinowatych lub znajomych państwa domu: Marysię Lednicką, Kubę Cielecką, Olgę Marchocką, Elę Heydlównę, przybył też do Minogi Kazio Małecki, czterdziestoletni kuzyn pana domu, dobry jeździec, ostatnio administrator u Konarskich w Proszowskiem. Odwrót wojsk niemieckich postępował na zachód, chwilami sprawiając wrażenie ucieczki. Oddziały AK obejmowały władzę nad coraz to większymi obszarami Miechowskiego, a w Kazimierzy Wielkiej utworzono Rzeczpospolitą Kazimierską z własnym rządem. Młodzi chłopcy rozbrajali napotkanych na drogach Niemców.
1 sierpnia w Warszawie wybuchło Powstanie, jednocześnie w Krakowie Niemcy zastosowali terror. Tego dnia został aresztowany Leon Krzeczunowicz, a w gmachu gestapo zamordowano dowódcę krakowskiego okręgu AK "Odrę", pułkownika Stanisława Rostworowskiego oraz Zygmunta Karłowskiego z żoną, niestrudzonych działaczy na rzecz "Uprawy - Tarczy". Wówczas Wacław Skarbek-Borowski wywiózł końmi z Krakowa sztab dowództwa AK (następcą "Odry" został "Garda" - pułkownik Edward Godlewski) w lasy sancygniowskie. Niemcy zrobili tam zasadzkę, lecz podczas potyczki Wacek uratował sytuację, przewożąc sztab do lasów majątku Marchocice. O tym wszystkim nie wiedzieliśmy nic, gdyż sprawy akowskie, a bardziej jeszcze dotyczące "Uprawy - Tarczy" osłaniano ścisłą tajemnicą. O Leonie słyszeliśmy, że siedzi na Montelupich i jest strasznie torturowany, lecz wszystko dzielnie znosi. Wszystkie te wydarzenia poruszyły nas do głębi.
Dla mnie zaczęła się nowa epoka. Z Wackiem spotykałem się co parę tygodni w umówionych miejscach w Krakowie. Otrzymałem plenipotencję generalną tak, że mogłem sprzedawać ziemię. Parę razy wysyłałem żywność do Krakowa, którą ktoś nieznany wiózł dalej dla Hani Skarbek-Borowskiej, która z dziećmi schroniła się u Byszewskich w Hucisku koło Gdowa za Bochnią. Wacek aż do mrozów przebywał w oddziałach AK w terenie. Miał świetny wywiad i znał kulisy różnych spraw w Minodze. Dawał mi dzięki temu cenne instrukcje.
Wacek poinformował mnie, iż mam obsiać zbożem ozimym jedną trzecią majątku. Zawsze dotąd obowiązywała czteropolówka, natomiast uprawa i obsianie dodatkowych hektarów stwarzało poważne problemy. "U góry", w Krakowie, zdecydowano, że obsianie jak największego areału jest aktem patriotyzmu, gdyż nie wiadomo, czy na wiosnę znajdą się środki po temu. Liczono się z powszechną utratą majątków. Wacław, mający zawsze hojną rękę, kazał mi przydzielić po 8 metrów sześciennych budulca sosnowego każdemu pogorzelcowi ze wsi Barbarka. Zostało to przez nich przyjęte z wdzięcznością.
Na Pogorzelcu byłem raz świadkiem zjawiska przypominającego "fatamorganę". Patrząc na południową linię horyzontu zobaczyłem niezwykle wyraźnie wznoszący się nad nią łańcuch Tatr. Widziałem wszystkie szczyty i przełęcze, a w nich płaty śniegu. Mówiono mi, że ów obraz Tatr ukazuje się, gdy ma nadejść długotrwały okres niepogody. Tak było rzeczywiście, ja to jednak przyjąłem jako pewien tajemniczy znak i ostrzeżenie przed trudnymi czasami, jakie nas czekają.
W miarę upływu czasu trudności stale się mnożyły. Front ustabilizował się na Wiśle, lecz propaganda komunistyczna szerzyła wśród ludu miraże wypędzenia dziedziców i przejęcia ich majątków. Czuło się to w powietrzu. Zaczęły się na większą niż dotąd skalę kradzieże. Ginęły z transportu worki ze zbożem siewnym, nawet raz, podczas siewu grochu, wykradziono część przeznaczonego na to zapasu. Podczas młocki jakiś młodzik zrzucał niespodzianie pas od młocarni i zespół złożony z dwudziestu osób stawał bezczynnie w podwórzu. Takie rzeczy dotychczas nigdy się nie zdarzały.
Zaczęły się nocne wizyty. Pewnego wieczoru ukazał się koło dworu człowiek w polskim mundurze. Zapytany, z czym przyszedł, wyprężył się i odpowiedział: "jestem żołnierzem polskim". Wiedziałem od razu, że to agitator. Dwa razy musiałem mu dać jednak konia na tydzień, gdyż objeżdżał okolice i agitował. Odmowa mogła spowodować zemstę, nawet podpalenia, wolałem ustąpić.
Gorsze od tego, bo boleśniejsze, były inne sprawy. Dwóch ludzi przyjętych z litości do pokoików w podwórzu, rymarz od Reyów spod Halicza i pomocnik w kredensie, po niedawnym ślubie, zaczęło pędzić bimber. Trzecim był mieszkający na wsi, lecz blisko dworu, jeden z fornali. Wiedziałem, że tu moje zakazy nie wystarczą, a łatwo o zemstę. Postanowiłem zawiadomić o tym dowództwo AK na naszym terenie, by przeprowadzili akcję karną. W takich przypadkach niszczyli sprzęt do pędzenia samogonu, a ludziom dawali w skórę i to pomagało. Może już wtedy żandarmeria AK uważała, że za późno na tego rodzaju akcje, gdyż oczekiwano dalszych działań wojennych. I nie zrobiono nic, a ludzie pili. Atmosferę tamtych dni oddaje również kolejny fakt. Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z Krakowa, dowiedziałem się, że oddział AL spalił budynek urzędu gminy, znajdujący się naprzeciw kościoła i odmaszerował śpiewając Międzynarodówkę. Ponadto, zaczęto kraść nam owcena Pogorzelcu, najpierw jedną, potem od razu dwadzieścia. Musieliśmy sprowadzić je z powrotem do obory w Minodze mimo rosnącej ciasnoty.
W Ojcowie Niemcy powołali młodzieżowy hufiec pracy przeznaczony do kopania rowów przeciwczołgowych. Brano do tego chłopców i dziewczęta od czternastego roku życia. Niemcy w takich wypadkach polecali majątkom wystawiać listę kandydatów, powodując przez to niechęć wsi do dworu. Znalazłem się w niemałym kłopocie, gdyż powinny były pójść do hufca również dziewczęta z dworu. W końcu za cenę 100 kg pszenicy od osoby udało mi się znaleźć paru chętnych do udziału w tym hufcu.
Przez kilka tygodni przebywała w Minodze rodzina Heydlów z Brzózy. Matka, Wanda z Chełkowskich Beydlowa, była siostrą naszego praktykanta, Andrzeja. W czasie wojny straciła męża. Położona w Radomskiem Brzóza stała się obiektem nieustannych napadów band leśnych. Pani domu zabrawszy dzieci i siostrzenicę - sierotę, na wozie i własnymi końmi, zdecydowała się opuścić dom, w którym życie stało się nie do zniesienia. Podobne fakty zmuszały do spojrzenia z dystansem na własne trudności.
Jesienią 1944 roku dom w Minodze liczył 44 mieszkańców. Wyżywienie tak wielkiej liczby osób nasuwało ciągłe trudności. Dzieci i młodzież miały ogromne apetyty. O zabiciu własnej, kolczykowanej świni nie można było marzyć. Za nielegalny ubój groziła śmierć. Jedynym wyjściem było kupno "prosiaka" mającego np. 100 kg wagi, płacąc zbożem lub drewnem. Tak też robiłem. Wystarczało to jednak zaledwie na miesiąc. W ostatnich dniach przed wejściem Sowietów doznałem raz nieoczekiwanego aktu wdzięczności ze strony obcego człowieka. Przyjechał do mnie młody kupiec zbożowy z Nowej Wsi pod Skałą, przywożąc długi kawał wędzonej kiełbasy. "To się panu przyda w trudnych chwilach, jakie pana czekają" - powiedział. Mało go znałem, może raz sprzedałem mu zboże, lecz w lecie mój szef, Wacek, pożyczył mu na ślub bryczkę i parę ładnych koni. Ów człowiek tego nie zapomniał.
W ciągu jesiennych miesięcy Minoga wielokrotnie odgrywała podobną opiekuńczą rolę wobec różnych ludzi. W październiku, po zakończeniu Powstania Warszawskiego, poczęli napływać skierowani przez RGO wysiedleni ze stolicy różni krewni lub powinowaci Skarbek-Borowskich albo osób zamieszkałych we dworze. Przeważnie przebywali u nas po kilka tygodni, czasem nawet krócej, po czym wędrowali do innych przyjaciół lub znajomych. W ten sposób przewinęło się przez dwór minodzki ze dwadzieścia osób. Przyjeżdżali strasznie przybici tym, co widzieli i przeżyli, a także widokiem systematycznego niszczenia dóbr polskiej kultury w stolicy kraju. Wśród przybyłych z Warszawy znaleźli się dwaj uzdolnieni pianiści: Józef Jaroszyński i Benisławski. Zaczęli urządzać koncerty fortepianowe, co wspaniale oddziaływało na atmosferę domu.
Jesienią 1944 roku coraz bardziej dawały się odczuć dążenia odśrodkoweu ludzi. Coraz mniej dniówkowych przychodziło do pracy, mówiono, że szukali wyższych zarobków u okolicznych gospodarzy na wsi. Do tej pory nie mieliśmy takich problemów. W czasie wykopków nie udało się wybrać całej marchwi, gdyż nie miał kto tego zrobić. Konieczność dostarczania koni na nieprzewidziane wyjazdy doprowadziła do tego, że zdecydowałem się przyjąć do orki kilka par koni od okolicznych włościan, którzy w ten sposób płacili za kupno budulcowego drewna. Z trudem "wyoraliśmy się" przed zimą.